Dla kogo to wszystko? Rozważania autora – część 1

5 kwi 2019 | wpis w: Aktualności

O tym, że historią lokalną interesuje się nieliczna i wąska grupa osób, wiadomo nie od dziś. Jest to zajęcie, które wymaga chęci, zaangaowania i poświęcenia sporej ilości swojego wolnego czasu, którego współcześnie mało kto posiada.

W życiu prawie każdej osoby, która bada historię przychodzi taki momemt, kiedy chce się podzielić swoimi informacjami i zaprezentować je szerszej grupie odbiorców – np. w formie książki. I jak pokazuje praktyka, tutaj pojawiąją się pierwsze schody. O „schodach” tych chciałbym dziś nieco opowiedzieć, z perspektywy osoby, która od 11 lat zajmuje się badaniem lokalnej historii i osoby, która na przestrzeni ostatnich lat kilka razy próbowała zainteresować swoimi pomysłami osoby trzecie.

Zainteresowanie

W 2010 r. pojawiła się pierwsza okazja, aby pokazać szerszemu gronu tym czym się zajmuję. Wtedy to z – z nieznanego mi do tej pory powodu – zostałem zaproszony na spotkanie dotyczące dyskusji na temat podziału środków finansowych z funduszu sołeckiego. Wtedy też po raz pierwszy zaproponowałem, aby zorganizować w Smolarni coś, co pokazałoby mieszkańcom moją działalność i jednocześnie zachęciłoby ich do współpracy.

Chodziło o zorganizowanie wystawy fotograficznej prezentujące zebrane do tamtej pory materiały w postaci zdjęć i dokumentów. Coś na wzór wystawy pn. „Twierdza – zamek w Chrzelicach” jaka we wrześniu 2009 r. miała miejsce w sąsiednich Chrzelicach. Mój pomysł spotkał się z „ciszą”, tj. z brakiem jakiejkolwiek reakcji, co oznaczało że nie wzbudził on zainteresowania.

Po około dwóch latach pojawiła się okazja na pozyskanie dotacji na organizację przedsięwzięć dotyczących promocji lokalnej historii. Mój pomysł był prosty i podobny do tego sprzed kilku lat – zorganizowanie wystawy i prelekcji, której tematem byłaby historia miejscowości. Moją ideę przedstawiłem pewnej osobie z jednej z miejscowych organizacji. I na początku wszystko było nawet w porządku, ale już w trakcie pierwszego spotkania okazało się, że zainteresowanie moim pomysłem jest „zerowe”, a osoba do której zwróciłem się o pomoc, wyszła z własną inicjatywą twierdząc że jej projekt będzie po prostu lepszy, o moim nie wspominając nawet słowem.

Pisaniem wniosku na „drugi” projekt zająłem się ja. Czasu nie było wiele – około miesiąca. Gdy już wszystko było gotowe, okazało się że ze względów technicznych może się okazać iż zrealizowanie projektu (tego, który wymyślił ktoś inny) może okazać się niemożliwe i na krótko przed upływem terminu na składanie wniosków, zrezygnowaliśmy z jego złożenia.

Kolejne podejście – rok 2016

Kolejne podejście dotyczące zainteresowania lokalną historią podjąłem w 2016 r. Chodziło wtedy o wydanie pubikacji opisującej bardzo szczegółowo historię wszystkich obiektów sakralnych z terenu parafii Racławiczki (krzyże, kapliczki, dzwony, dzwonnice, miejsca pamięci oraz obiekty niestniejące). Było to coś, czym przez dwa lata zajmowałem się po wydaniu monografii Smolarni i po tym czasie zebrałem tyle materiału, że można by było zrobić z tego książkę.

W założeniu miałaby ona być wydana w formacie A4 i składałaby się z ponad 130 stron. Jej wydanie wyceniono na kwotę od 13.860 do 18.690 zł – w zależności od ilości egzemplarzy i technicznych parametrów książki (okładka zwykła lub twarda, strony klejone lub szyte itp). Sporo? Pewnie tak. Ale przypomnę, że wydanie 600 egzemplarzy monografii Smolarni kosztowało 25.000 zł. Tak, tak – wydanie porządnej publikacji kosztuje (wydawnictwo to nie punkt ksero, gdzie za 20 groszy można coś skopiować).

Chcąc pozyskać środki finansowe na wydanie wpadłem na ciekawy moim zdaniem pomysł. Skoro publikacja swoją tematyką obejmowałaby wszystkie wioski z terenu parafii, to każda z tych wiosek mogłaby się „dorzucić” i wesprzeć moją inicjatywę. Jedynym zaś źródłem finansowym w przypadku tutejszych sołectw, z którego można by skrzystać, jest funkcjonujący na terenie gminy Strzeleczki fundusz sołecki. Z moich obliczeń wynikało, iż gdyby każda z czterech miejscowości ze swojego funduszu sołeckiego wygopodarowała około 28% przyznanych jej na ten cel środków finansowych, to złożyłoby się na całą publikację.

Dlatego też na początku czerwca 2016 r. zwróciłem się do wszystkich sołtysów i każdy z nich otrzymał odemnie pismo ze szczegółowym opisem pomysłu oraz proponowanym sposobem finansowania. Z niektórymi zaś sołtysami rozmawiałem osobiście. Nikt w tej sprawie nic w prawdzie nie obiecywał, ale same rozmowy uznałem za ciekawe i obiecujące.

Efekt?

Jaki był efekt tego wszystkiego? Żaden! Do dziś nikt z adresatów nie odezwał się i nie ustosunkował do mojej propozycji. Krótką informację o mojej inicjatywie wyczytałem w lokalnej prasie, ale tam z kolei z mojego pomysłu, zrobił się „wspólny” pomysł – tzn. mój i pewnej osoby.

Czy tylko ja?

Czy tylko mnie jest tak trudno przebić się ze swoimi inicjatywami i pomysłami w środowisku? Okazuje się, że nie. Rozmawiając z innymi osobami badającymi przeszłość swoich rodzinnych stron, otrzymuję informacje, iż na jakiekolwiek wsparcie w tej dziedzinie występuje ogólna znieczulica i brak zainteresowania. A wszystko rozgrywa się na zasadzie: „Dobrze, że ktoś naszą historię lokalną bada, ale niech nie oczekuje ode mnie pomocy” – chodzi oczywiście o pomoc w wydaniu publikacji.

Niektóre z osób w takim przypadku decydują się na finansowanie wydawnictw ze swoich prywatnych środków. Ale robią to jeden raz, maksymalnie dwa razy i mówią „koniec”.

Problem tkwi też w tym, że osoby postronne często myślą, iż ktoś kto bada historię (mam tu na myśli hobbystów, a nie osoby robiące to zawodowo) zarabia na tym pieniądze i to czasami nie małe. Jest to jeden z mitów, który się w ostatnich latach upowszechnił, wedle myślenia, że w dzisiejszych czasch nie ma już ludzi, którzy robią coś za darmo, w tzw. czynie społecznym. W każdej takiej inicjatywie znajdzie się ktoś, kto będzie widział pieniądze i zysk. Ale o tym problemie opowiem nieco w jednych z moich kolejnych „rozważań”.